style
tabele
kolor
Pierwszy sygnał, że coś jest nie tak, odebrałem, słuchając mowy pogrzebowej na cmentarzu.
Palmetto Bluff było nie tyle miastem, ile olbrzymim osiedlem domków jednorodzinnych. Ta nowo wybudowana niby-wioska była piękna, czysta, zadbana i architektonicznie spójna, co nadawało jej sterylny, disnejowski wygląd. Wszystko wydawało się trochę zbyt doskonałe. Śnieżnobiała kaplica ? taak, jeszcze jedna ? stała na szczycie urwiska tak malowniczego, że wyglądała jak… no cóż… namalowana. Jednak upał był aż nazbyt realny ? niczym żywy, oddychający stwór ? a wilgotność tak duża, że wisiała w powietrzu niczym gruba kurtyna.
W przelotnym przypływie zdrowego rozsądku zadałem sobie pytanie, dlaczego tu przyleciałem, ale zaraz przegoniłem je jak natrętną muchę. Już tu jestem, więc po co pytać? Zajazd w Palmetto Bluff wyglądał jak fasada scenografii do jakiegoś filmu. Wszedłem do miłego baru i u miłej barmanki zamówiłem szkocką.
? Przyjechał pan na pogrzeb? ? zagadnęła mnie.
? Mhm.
? Co za tragedia.
Kiwnąłem głową i zapatrzyłem się w szklankę. Miła barmanka pojęła aluzję i już się nie odezwała.
Uważam się za człowieka oświeconego. Nie wierzę w los, przeznaczenie czy podobne bzdury i przesądy, a jednak byłem tu, usprawiedliwiając swoje impulsywne zachowanie w taki właśnie sposób: jestem tutaj, ponieważ mam tu być, mówiłem sobie. Musiałem zarezerwować ten lot. Nie wiedziałem dlaczego. Widziałem na własne oczy, jak Natalie wychodzi za innego, a jednak nawet teraz nie mogłem tego zaakceptować. Wciąż czułem potrzebę zamknięcia tej sprawy. Sześć lat temu Natalie rzuciła mnie, zostawiając liścik, że wychodzi za swojego dawnego chłopaka. Następnego dnia otrzymałem zaproszenie na ich ślub. Nic dziwnego, że to wszystko wciąż wydawało się jakieś… niedokończone. Teraz jestem tu w nadziei, że znajdę, jeśli nie zamknięcie, to przynajmniej uzupełnienie tej historii.
Zdumiewające, jakie usprawiedliwienia potrafimy wymyślić, kiedy naprawdę czegoś pragniemy.
Tylko czego ja właściwie chcę?
Dopiłem drinka, podziękowałem miłej barmance i powoli ruszyłem w kierunku kaplicy. Oczywiście zamierzałem trzymać się w odpowiedniej odległości. Mogę być okropny, gruboskórny i samolubny, ale nie aż tak, żeby narzucać się wdowie chowającej męża. Stanąłem za dużym drzewem ? palmą, jakżeby inaczej ? niemal nie mając odwagi spojrzeć na żałobników.
Kiedy zaintonowano pierwszy psalm, pomyślałem, że teren jest czysty. Potwierdził to szybki rzut oka. Wszyscy byli już w kaplicy. Ruszyłem do drzwi. Śpiewał chór kościelny ? i robił to wspaniale. Nacisnąłem klamkę i stwierdziłem, że drzwi nie są zamknięte (ależ niespodzianka). Pchnąłem je i wszedłem. Wchodząc, spuściłem głowę i zasłoniłem twarz ręką, udając, że drapię się w policzek.
Kamuflaż dla ubogich.
Zupełnie niepotrzebny. Kaplica była pełna. Stanąłem z tyłu wraz z innymi spóźnionymi żałobnikami, dla których zabrakło miejsc. Chór skończył śpiewać uduchowiony psalm i za pulpitem stanął jakiś mężczyzna ? nie wiem, czy pastor, ksiądz czy ktoś inny. Zaczął mówić o Toddzie jako o „troskliwym lekarzu, dobrym sąsiedzie, szczodrym przyjacielu i cudownym ojcu rodziny”. Lekarz. O tym nie wiedziałem. Mężczyzna elokwentnie omawiał zalety Todda, jego działalność dobroczynną, ujmującą osobowość, hojność, umiejętność rozmawiania z ludźmi, gotowość do zakasania rękawów i pomagania każdemu, obcemu czy znajomemu, który tego potrzebował. Naturalnie uznałem to za typową mowę pogrzebową ? mamy zwyczaj przesadnie wychwalać zmarłych ? ale widziałem łzy w oczach żałobników, widziałem, jak kiwali głowami przy tych słowach, jakby do wtóru pieśni, którą tylko oni słyszeli.
Z miejsca w ostatnim rzędzie próbowałem wypatrzyć stojącą z przodu Natalie, ale widok zasłaniało mi zbyt wiele głów. Nie chciałem zwracać na siebie uwagi, więc przestałem. Przecież przyszedłem do tej kaplicy, popatrzyłem, a nawet wysłuchałem przemowy o zaletach zmarłego. Czy to nie wystarczy? Co jeszcze zostało do zrobienia?
Czas odejść.
? Pierwszą mowę pogrzebową wygłosi Eric Sanderson ? oznajmił mężczyzna.
Do pulpitu podszedł blady nastolatek ? powiedziałbym, że około szesnastoletni. W pierwszej chwili pomyślałem, że to bratanek Todda Sandersona (a więc i Natalie), ale pierwsze słowa chłopca przekreśliły tę koncepcję.
? Ojciec był moim bohaterem…
Ojciec?
Zajęło mi to kilka sekund. Myśli mają skłonność do podążania utartymi ścieżkami i z trudem przeskakują na nowy tor. Kiedy byłem dzieckiem, ojciec zadał mi zagadkę, której ? jak sądził ? nie zdołam rozwiązać. Ojciec i syn mieli wypadek drogowy. Ojciec umarł. Syna zawieziono do szpitala. Chirurg powiedział: ?Nie mogę operować tego chłopca. To mój syn”. Jak to możliwe? Właśnie o to mi chodziło, gdy mówiłem o utartych szlakach. Dla ludzi z pokolenia mojego ojca ta zagadka była zapewne umiarkowanie trudna do rozwiązania, lecz dla ludzi w moim wieku odpowiedź ? że chirurg to jego matka ? była zupełnie oczywista. Pamiętam, że się roześmiałem i zapytałem: ?I co dalej, tato? Uruchomisz swój ośmiościeżkowy magnetofon?”.
Tu miałem do czynienia z podobną sytuacją. Zadałem sobie pytanie, jak mężczyzna będący mężem Natalie od zaledwie sześciu lat mógł mieć nastoletniego syna? Odpowiedź: Eric jest synem Todda, nie Natalie. Albo Todd był już wcześniej żonaty, albo przynajmniej miał dziecko z inną kobietą.
Znów spróbowałem dojrzeć Natalie w pierwszym rzędzie. Wyciągnąłem szyję, ale stojąca przede mną kobieta westchnęła, zirytowana tym, że się do niej przysuwam. Syn Todda, Eric, rozczulił wszystkich. Przemawiał pięknie i wzruszająco. Wszyscy obecni w kaplicy mieli łzy w oczach. Oprócz mnie.
I co teraz? Mam tak stać? Złożyć wdowie kondolencje, zaskakując ją i wytrącając z równowagi na pogrzebie? A co z moją samolubną osobą? Czy naprawdę chcę znów zobaczyć jej twarz, patrzeć, jak płacze po stracie miłości swojego życia?
Nie sądziłem, że tego chcę. Spojrzałem na zegarek. Lot powrotny miałem zarezerwowany na wieczór. Taak, szybko tam i z powrotem. Bez bagażu i makijażu, nocowania, płacenia za hotel. Tanie zakończenie historii.
Znajdą się tacy, którzy wytkną oczywistą rzecz: nadmiernie idealizowałem czas, kiedy byliśmy razem. Ja to rozumiem. Obiektywnie rzecz biorąc, takie twierdzenie nie byłoby bezpodstawne. Jednak serce nie jest obiektywne. Ja, który podziwiałem wielkich myślicieli, teoretyków i filozofów naszych czasów, nigdy nie zniżyłbym się do tego, żeby użyć tak trywialnego aksjomatu jak ?po prostu wiem”. Tylko że ja naprawdę wiem. Wiem, czym był mój związek z Natalie. Widzę go jasno i wyraźnie, i właśnie dlatego nie mogę pojąć, dlaczego zakończył się w taki sposób.
Podsumowując, wciąż nie potrafię zrozumieć, co się z nami stało.
Gdy Eric skończył i wrócił na swoje miejsce, w śnieżnobiałej kaplicy słychać było pociąganie nosami i ciche szlochy. Duchowny odprawiający nabożeństwo znów stanął na mównicy i wykonał powszechnie zrozumiały gest, mówiący: „proszę wstać”. Kiedy wierni zaczęli się podnosić, wykorzystałem zamieszanie i wymknąłem się na dwór. Odszedłem kawałek, pod osłonę palmy.
Oparłem się o jej pień, tak by być niewidocznym od strony kościoła.
? Dobrze się pan czuje?
Odwróciłem się i zobaczyłem miłą barmankę.
? Doskonale, dziękuję.
? Doktor był wspaniałym człowiekiem.
? Taak ? mruknąłem.
? Dobrze się znaliście?
Nie odpowiedziałem. Kilka minut później drzwi kaplicy się otworzyły. Wytoczono trumnę na prażące słońce. Kiedy znalazła się przy karawanie, podeszli mężczyźni, z których jednym był syn zmarłego, Eric. Potem w drzwiach pojawiła się jakaś kobieta w czarnym kapeluszu. Jedną ręką obejmowała dziewczynę wyglądającą mniej więcej na czternaście lat. Z drugiej strony stał wysoki mężczyzna. Opierała się na nim. Był trochę podobny do Todda. Domyśliłem się, że to jego brat i siostra, ale tylko zgadywałem. Mężczyźni podnieśli trumnę i wsunęli ją na tył karawanu. Kobietę w czarnym kapeluszu i dziewczynę zaprowadzono do pierwszej limuzyny. Wysoki, być może brat, otworzył im drzwi. Eric wsiadł za nimi. Patrzyłem na pozostałych żałobników wychodzących z kaplicy.
Ani śladu Natalie.
Uznałem, że to trochę dziwne. Wiedziałem, że różnie bywa. Zdarza się, że żona idzie na początku konduktu, tuż za trumną, czasem nawet trzymając na niej dłoń. Bywa też, że idzie na końcu, odczekawszy, aż kościół opustoszeje, zanim odważy się przejść nawą. Pamiętałem, że moja matka na pogrzebie ojca nie chciała z nikim rozmawiać. Posunęła się do tego, że wymknęła się bocznymi drzwiami, żeby uniknąć tłumu krewnych i przyjaciół.
Obserwowałem wychodzących żałobników. Ich smutek, tak jak ten południowy upał, stał się żywą, oddychającą istotą. Był szczery i namacalny. Ci ludzie nie przyszli tutaj tylko z kurtuazji. Lubili zmarłego. Jego śmierć nimi wstrząsnęła, lecz właściwie czego innego się spodziewałem? Czy sądziłem, że Natalie rzuciła mnie dla jakiegoś nieudacznika? Czy nie lepiej przegrać z takim uwielbianym lekarzem niż jakimś nadętym konowałem?
Dobre pytanie.
Barmanka wciąż stała obok mnie.
? Na co umarł? ? szepnąłem.
? Nie wie pan?
Pokręciłem głową. Milczała. Odwróciłem się do niej.
? Został zamordowany ? powiedziała.
Ostatnie słowo zawisło w parnym powietrzu, nie chcąc wybrzmieć. Powtórzyłem je:
? Zamordowany?
? Tak.
Otworzyłem usta, zamknąłem i znów otworzyłem.
? Jak? Przez kogo?
? Chyba został zastrzelony. Nie jestem pewna. Policja nie wie, kto to zrobił. Uważają, że jakiś spłoszony włamywacz. No wie pan, włamał się i nie wiedział, że ktoś jest w domu.
Zacząłem czuć lekkie odrętwienie. Ludzki potok wypływający z kaplicy wysechł. Patrzyłem na drzwi i czekałem, aż pojawi się w nich Natalie.
Jednak wciąż jej nie było.
Mężczyzna odprawiający nabożeństwo wyszedł i zamknął za sobą drzwi. Wsiadł do karawanu, ten ruszył, a pierwsza limuzyna za nim.
? Czy jest tam boczne wyjście? ? zapytałem.
? Co?
? W kaplicy. Czy są tam boczne drzwi?
Barmanka ściągnęła brwi.
? Nie ? powiedziała. ? Są tylko te jedne.
Procesja ruszyła. Gdzie, do diabła, jest Natalie?
? Nie wybiera się pan na cmentarz? ? zainteresowała się barmanka.
? Nie.
Położyła rękę na moim ramieniu.
? Wygląda na to, że przydałby się panu drink.
Trudno było się z nią spierać. Powlokłem się do baru i opadłem na ten sam stołek co poprzednio. Nalała mi drugą szkocką. Nie odrywałem oczu od konduktu i drzwi kaplicy stojącej na niewielkim placu.
Natalie nie było.
? Nawiasem mówiąc, mam na imię Tess.
? Jake ? przedstawiłem się.
? Skąd znał pan doktora Sandersona?
? Ukończyliśmy tę samą uczelnię.
? Naprawdę?
? Tak. Dlaczego pani pyta?
? Wygląda pan na młodszego.
? Bo jestem. On skończył ją wcześniej.
? Och, w porządku, to ma sens.
? Tess?
? Tak?
? Czy zna pani rodzinę doktora Sandersona?
? Jego syn, Eric, chodził z moją bratanicą. To dobry dzieciak.
? Ile ma lat?
? Szesnaście, może siedemnaście. Co za tragedia. Był bardzo zżyty z ojcem.
Nie wiedziałem, jak naprowadzić ją na interesujący mnie temat, więc po prostu zapytałem:
? A zna pani żonę doktora Sandersona?
Tess przechyliła głowę.
? Pan jej nie zna?
? Nie ? skłamałem. ? Nigdy jej nie poznałem. Spotkaliśmy się z doktorem na kilku zjazdach absolwentów. Był sam.
? Wydaje się pan bardzo poruszony, jak na faceta znającego go tylko ze spotkań absolwentów.
Nie wiedziałem co odpowiedzieć, więc zwlekałem, upijając łyk whisky.
? Chodzi o to, że nie widziałem jej na pogrzebie ? odezwałem się w końcu.
? Jak mógł pan ją rozpoznać?
? Co?
? Powiedział pan, że nigdy jej nie spotkał, jak więc miał ją pan rozpoznać?
Ludzie, chyba naprawdę nie jestem dobry w te klocki.
? Widziałem zdjęcia.
? Musiały być kiepskie.
? Dlaczego?
? Była tam. Szła zaraz za trumną, razem z Katie.
? Katie?
? Ich córką. Eric był jednym z tych, którzy nieśli trumnę. Potem szedł brat doktora Sandersona z Katie i Delią.
Pamiętałem ich, oczywiście.
? Delią?
? Żoną doktora Sandersona.
Zaczęło mi się kręcić w głowie.
? Myślałem, że ma na imię Natalie.
Barmanka skrzyżowała ręce na piersi i patrzyła na mnie, ściągając brwi.
? Natalie? Nie. Ma na imię Delia. Ona i doktor Sanderson chodzili ze sobą już w liceum. Dorastali niedaleko stąd. Byli małżeństwem od wieków.
Tylko się na nią gapiłem.
? Jake?
? Co? ? spytałem.
? Jest pan pewny, że przyszedł pan na właściwy pogrzeb?
(…)
Darmowy hosting zapewnia PRV.PL